Sporo lat temu, będąc już w słonecznej, przysłowiowo, Italii, zawzięłam się na tę moją bladą cerę i postanowiłam, że ją opalę, za wszelką cenę. Ponieważ opalanie na buraka/homara ze złażeniem trzech warstw naskórka miałam już w małym (czerwonym) paluszku, postanowiłam zabrać się do produkcji melaniny uczenie i systematycznie. Zaczęłam od chrupania marchewek, smarowania skórki środkami wspomagającymi produkcję skórnego barwnika, zakończyłam codziennymi (!) kąpielami w radosnych promieniach UVA+UVB, na plaży, czasem porannych, ale z reguły późnopopołudniowych, żeby mi oparzenie pierwszego stopnia całego misternego planu nie spiętroliło.
Tak zszedł miesiąc, strzaskałam się na mahoń, dumna byłam niemożebnie, co i rusz w gatki zaglądałam, żeby popodziwiać lśniące bielą, nieskalane trójkąciki kontrastujące przepięknie z nabytym ceną tylu wyrzeczeń brązowawym całokształcie powierzchni największego organu mojego ciała.
Cieszyłam się z tego mojego sukcesu, nawet żółte bluzki odważałam sie zakładać, dumnie wypinałam połyskującą złotą poświatą pierś, dopóki znajomy, przez przypadek na mieście spotkany, nie zapytał się szczerze, otwarcie i w dobrej wierze, czemu nad morze nie pójdę się trochę poopalać.
Od tamtej pory hoduję skórną biel. I jestem w tym prześwietna.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą