Był 26 listopada 1922 roku, kiedy grupa badaczy na czele z lordem
George'em Herbertem sforsowała wejście do miejsca wiecznego
spoczynku egipskiego władcy Tutanchamona. Angielski arystokrata
i zapalony egiptolog jako jedna z pierwszych od ponad trzech tysięcy
lat osób stanął w środku tego grobowca. Możliwość
zobaczenia zapierających dech w piersiach skarbów, z którymi
pochowano egipskiego króla, warta była każdej ceny. Nawet ceny
życia. Odkrywcy nie było dane uczestniczyć w
archeologicznych pracach do końca. Parę miesięcy po wejściu do krypty lord
Herbert wyzionął ducha, rozpoczynając falę plotek o tzw. klątwie
Tutanchamona.
W każdej legendzie
jest trochę prawdy. Dziś na przykład wiemy już, że grobowa
klątwa jak najbardziej istniała, a o sile jej działania przekonali
się też Polacy, którzy odważyli się zakłócić spoczynek innego
władcy.
Nie ma wątpliwości, że zgony wśród osób, które miały
bezpośredni kontakt ze świeżo otwartą kryptą, są co najmniej
zastawiające. Prasa nagłaśniała wówczas każdy przypadek śmierci
wśród ludzi, którzy mieli jakikolwiek wkład w plądrowanie
grobowca faraona i naliczyła się ponad 20 ofiar klątwy. O ile
spokojnie możemy machnąć ręką na przypadki śmierci w wyniku
nieszczęśliwych wypadków, to już bardziej zastanawiające jest
to, że wśród archeologów cieszących się całkiem dobrym
zdrowiem szybko rozwinęły się choroby, które ostatecznie
zakończyły ich żywot. Oznaczałoby to, że straszna klątwa jest
czymś innym niż zemstą z zaświatów.
Pytanie tylko czym?
Pół wieku po tym,
jak angielscy badacze złamali pieczęć egipskiej krypty, polscy
badacze historii dostali niezwykłą szansę dostania się do grobu
wielkiego władcy naszych ziem – króla Kazimierza IV
Jagiellończyka. Syn Władysława Jagiełły miał ponoć
gardzić alkoholem i pić głównie wodę. Regularnie ćwiczył oraz
często się kąpał (podobno nierzadko w towarzystwie pięknych
pań). Niestety po przekroczeniu, słusznego jak na tamte czasy,
sześćdziesiątego roku życia, zdrowie władcy zaczęło podupadać.
W 1492 roku, podczas wyprawy na Litwę, król dostał paskudnego
rozwolnienia i w bardzo krótkim czasie został wykończony przez
chorobę – prawdopodobnie czerwonkę. Zmarł podczas pobytu w
Grodnie. Zwłoki trzeba było więc szybko przetransportować do
Krakowa, gdzie – zgodnie z tradycją – miał odbyć się pogrzeb. A że
była wiosna, i to dość ciepła, nieboszczyk po tygodniu podróży
dotarł na miejsce w stanie wcale nie najświeższym. Natychmiast
złożono go do grobu w okazałej, wawelskiej krypcie.
Monarcha miał
święty spokój przez niemalże 500 lat. Aż do roku 1973, kiedy to
pojawiła się niezwykła okazja, aby zajrzeć do jego miejsca
wiecznego spoczynku. Wówczas to w Bazylice archikatedralnej św.
Stanisława i św. Wacława w Krakowie prowadzone były prace
konserwatorskie. Badacze dostali się do grobu polskiej królowej
Elżbiety Rakuszanki, a następnie przez znajdującą obok kryptę
Michała Korybuta Wiśniowieckiego przewiercili się do sali, w
której spoczywał Jagiellończyk. Niestety przez małą dziurkę w
ścianie nie było zbyt wiele widać. Podczas gdy wszyscy wydawali
się nieco zawiedzeni takim obrotem spraw, inżynier Jan Myrlak –
ówczesny kierownik Działu Budowy na Wawelu – nie tracił optymizmu i
już następnego dnia stawił się z długim prętem (ściana miała
90 cm grubości) zwieńczonym niewielką żaróweczką, podpiętą
kabelkiem do płaskiej baterii z typowej latarki tamtej epoki. To, co
uczeni zobaczyli wewnątrz jedynie pobudziło wyobraźnię – ledwo
zarysowane kształty jakichś drewnianych konstrukcji i fragmenty
grobu z wielkim trudem można było wyłowić w marnym świetle
rzucanym przez żarówkę. Nie było więc wyjścia – komisyjnie
zdecydowano o usunięciu kawałka ściany.
W uroczystym
otwarciu krypty, oprócz dziennikarzy i uczonych, brał udział
prymas Polski kardynał Wyszyński oraz ówczesny metropolita
krakowski Karol Wojtyła, który był ponoć pomysłodawcą
porządków w krakowskich grobowcach.
Temat eksplorowania mogiły zmarłego setki lat wcześniej monarchy pobudzał wyobraźnię
zarówno archeologów (podczas kolejnych etapów prac natrafiano na
coraz to ciekawsze artefakty), jak i osób, które twierdziły, że
zakłócaniem królewskiego spoczynku można tylko ściągnąć na
siebie problemy. Oczywiście naczelnym przykładem w tym napędzanym
zabobonami szukaniu taniej sensacji był przykry los, jaki spotkał uczonych
badających grobowiec Tutanchamona. Podczas gdy bojaźliwi
obserwatorzy tego projektu odmieniali imię egipskiego władcy przez
wszystkie przypadki, polscy badacze postawili na zdroworozsądkowe
podejście do sprawy. Krypta Kazimierza IV Jagiellończyka została
otwarta.
Zanim do tego jednak doszło, jeden z inżynierów, Stefan
Walczy, wbrew swojemu naukowemu, chłodnemu podejściu, z którego
dotąd był znany, wyraźnie zaaferowany
usiłował odwieść swoich
kolegów od otwierania krypty. Argumentem miała tu być – no jakżeby inaczej – klątwa, jaka spadła na angielskich archeologów podczas
ich egipskiej eskapady. Walczy przyniósł nawet ze sobą książkę
autorstwa C. W. Cerama pt. „Bogowie, groby i uczeni”, z której
odczytywał reszcie badaczy co straszliwsze fragmenty. Było już
jednak za późno i prawdopodobnie sam Walczy w głębi duszy dał
się porwać swojej ciekawości. Ostatecznie miał on rzec:
„Kto
pierwszy tam wejdzie, ten pierwszy zejdzie…”, a następnie... jako
pierwszy przekroczył dziurę w ścianie. W piątek 13 kwietnia 1973
roku. Jak na złość.
Wewnątrz panował
bałagan. To głównie dlatego, że drewniana trumna rozpadła się i
runęła na ziemię, rozsypując kości władcy po pomieszczeniu.
Oprócz całkiem nieźle zachowanych szczątków Kazimierza Jagiellończyka, w krypcie
znaleziono też królewskie insygnia (berło oraz zdobione jabłko),
a także mocno już skorodowany miecz, resztki przeplatanej złotymi
nićmi tkaniny i… kobiecy pierścionek.
Parę miesięcy po
otwarciu krypty uczestniczący w tym wydarzeniu badacze zaczęli
umierać… Inżynier Walczy, który wcześniej twierdził, że jako
pierwsza żywota dokona osoba, która przed wszystkimi wejdzie do
miejsca pochówku polskiego króla, zmarł jako drugi (o parędziesiąt
dni „ubiegł go” jego kolega Feliks Dańczak). Wkrótce
dołączyli do nich kolejni naukowcy. Łącznie do 1983 roku
naliczono aż 15 takich zgonów!
Tymczasem na zawroty
głowy, bezsenność i rozkojarzenie skarżył się prof. Bolesław Smyk, który jako kierownik Katedry Mikrobiologii
Akademii Rolniczej odpowiedzialny był za badanie kości władcy.
Zastanawiające było to, że żaden lekarz nie potrafił wydać tu
sensownej opinii dotyczącej powodu tych niecodziennych
dolegliwości. W tej sytuacji profesor postanowił samemu do tego
dojść. Miał na to nawet pewną teorię...
Ponownie przyjrzał się
szczątkom króla i wkrótce z kości kolanowej władcy pobrał małą
próbkę. Jak się okazało, w materii tej znajdowała się pleśń.
Konkretnie był to kropidlak żółty (Aspergillus flavus). To
wyjątkowo parchaty pasożyt, który infekuje oskrzela i płuca,
prowadzi do zapalenia przewodu słuchowego oraz silnie obniża
działanie systemu odpornościowego swej ofiary. Jakby tego było
mało, grzyb ten produkuje aflatoksyny B1 o działaniu kancerogennym.
Jest też odpowiedzialny za wylewy oraz zawały serca. Jednym słowem
– kawał sukinsyna. I to w dodatku odpornego na działanie czasu!
Okazuje się, że grzyb ten potrafi czekać w uśpieniu setki lat
na swoje upragnione tournée.
Badacze, poznawszy
nieznane dotąd fakty na temat mikroorganizmów kryjących się w
takich miejscach, czym prędzej zdezynfekowali otwarte krypty
polskich monarchów. Kolejne prace naukowe i bardzo żywe reakcje przedstawicieli świata nauki na odkrycie polskiego mikrobiologa sprawiły, że nagle „klątwa
Tutenchamona”
przestała być zagadką z kategorii zdarzeń
paranormalnych i nabrała całkiem przyziemnego charakteru. Teoria
jakoby spora część angielskich archeologów, na czele z lordem
Herbertem, wyciągnęła kopyta na skutek obcowania z kropidlakiem
miała znacznie więcej sensu niż doniesienia o duchu faraona, który
rozczarowany gwałtownym wybudzeniem ze snu postanowił ukarać
intruzów, co to siłą wdarli się do jego przytulnego grobowca.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7,
8,
9
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą