Dzisiaj o wspaniałym polskim filmie pt. „Zielona granica”, o godności przehandlowanej za smartwatcha i o kosztach wystawiania środkowego palca przez szybę samochodu.
Tytułowe pytanie zadał jeden z użytkowników Reddita na r/Polska. Jakiej rady można by udzielić graczowi, gdyby nasz kraj był grą? Wybraliśmy najciekawsze odpowiedzi.
Za każdym razem, gdy badacze historii wykopują z ziemi jakiś
obiekt, który teoretycznie znaleźć się w danym miejscu nie
powinien, tłum domorosłych ufologów i zwolenników spiskowych
teorii zaczyna bić na alarm. Robi to na tyle głośno i
skutecznie, że często zagłusza swoim kwikiem logiczne i
całkiem sensowne głosy uczonych, którzy bez szczególnych emocji
tłumaczą pochodzenie swoich znalezisk. Czemu wolimy wyssane z palca
historie niż całkiem przyziemne fakty? Może to dlatego, że bardzo
chcielibyśmy, aby nudny i przewidywalny świat, jaki znamy, zatrząsł
się w posadach.
#1. Kamień runiczny z Kensington
W roku 1898 w
okolicach miejscowości Kensington w stanie Minnesota farmer o
bardzo amerykańsko brzmiącym imieniu i nazwisku – Olof Öhman –
szykował sobie grunt pod orkę, kiedy niespodziewanie jego łopata
natrafiła na coś twardego. Wydobyć to znalezisko z gruntu nie było
łatwo, bo głaz opleciony był korzeniami jednego z rosnących tam
drzew. Wydobyty na powierzchnię obiekt ważył ponad 90 kg i w
rzeczywistości był wysoką na ok. 75 cm płytą, na której, jak
zauważył 10-letni syn farmera, wyryte były tajemnicze znaki.
Szybko okazało się, że owymi znakami były staroskandynawskie runy
informujące o podróży ekipy 22 Norwegów i 8 Gotów w głąb
Winlandii.
Czym miała być ta
Winlandia? Ano, według historycznych przekazów, mowa o nowej ziemi,
którą w okolicach 1002 roku n.e. odkrył Wiking Leif Eriksson po
tym, jak dotarł on do Ameryki Północnej. Nazwa ta ma swój rodowód
w tym, że lasy, na które natrafili skandynawscy podróżnicy, pełne
były winogron. W połowie XIV wieku król Magnus Eriksson postanowił wysłać kolejną ekspedycję, aby ta poznała losy poprzednich
osadników, którzy to od dłuższego już czasu nie dawali znaku życia. I to właśnie członkowie tej wyprawy w 1362 roku
mieli wyskrobać runiczne napisy na odnalezionym przez Öhmana
kamieniu.
Płyta z Kensington do dziś
budzi sporo emocji, mimo że jeszcze pod koniec XIX wieku uczeni
uznali to znalezisko za falsyfikat. Naczelnym argumentem była tu
forma zapisu run, która mocno odbiegała od tego, w jaki sposób
słowem pisanym posługiwali się XIV-wieczni Wikingowie. Wiele wskazuje, że prawdziwym autorem
tego „dzieła” był sam jego odkrywca, Olof Öhman – Szwed żywo interesujący się historią skandynawskich eskapad. Mężczyzna
ten, mimo że nie był osobą dobrze wykształconą, posiadał małą
biblioteczkę z książkami poświęconymi runom.
Ponadto jest wielce
prawdopodobne, że w całej tej mistyfikacji palce maczał też Sven
Fogelblad – były pastor, również szwedzkiego pochodzenia, który
także mógł służyć pomocą, jeśli chodzi o runiczne zapisy.
Öhman nigdy nie przyznał się jednak do fałszerstwa i do końca
zapierał się, że kamień, który znalazł, to najprawdziwszy
artefakt potwierdzający teorię o wikińskich eskapadach do
Ameryki.
#2. Tamilski dzwon
Tamilowie to grupa
ludów, która zamieszkuje południowe Indie i północną Sri Lankę.
Spośród wielu rękodzielniczych produktów, wytwarzanych przez
Tamilów, na szczególną uwagę zasługują ich wytwory z miedzi i
brązu. I chociaż dziś te charakterystyczne przedmioty spotkać
można na całym świecie, to w pierwszej połowie XIX wieku
znalezienie tamilskiego dzwonu w jakiejś malutkiej wiosce Maorysów
musiało nieźle zdziwić ówczesnych uczonych. W 1836 roku misjonarz
William Colenso ze zdziwieniem odkrył, że w jednej z chat tego
nowozelandzkiego ludu kobiety gotowały ziemniaki w wykonanym z
brązu „naczyniu”, na którym widniał napis w języku tamilskim:
„Dzwon okrętowy Mohoyiden Buks”.
Archeolodzy, którzy wówczas wzięli to
znalezisko pod lupę, określili jego wiek na 500 lat. To od razu
zaowocowało całą masą teorii i spekulacji na temat dalekomorskich
wojaży Hindusów, co to już setki lat przed Willemem Janszoonem,
„odkrywcą Australii”, mieliby mieć pojęcie o istnieniu tego
kontynentu oraz o jego aborygeńskich mieszkańcach. A i wszystko też wskazywało na to, że odwiedzali także i Polinezję!
Oczywiście znalezienie dzwonu w chacie Maorysów nie jest żadnym dowodem na
jakąkolwiek obecność tamilskich podróżników w tym miejscu i
chociaż nie ma żadnych jednoznacznych teorii na to, skąd ów
przedmiot się tam znalazł, to najprawdopodobniej został on po
prostu wyrzucony przez morze razem z pozostałościami wraku statku.
Po latach z drewnianych resztek nic nie zostało, natomiast metalowy
artefakt przetrwał w nienaruszonym stanie aż do dnia, kiedy
znaleźli go Maorysi.
#3. Ptak z Sakkary
W 1898 roku podczas
archeologicznych prac w grobowcu Pa-di-Imen koło miejscowości
Sakkara badacze znaleźli wykonaną z drzewa figowca figurkę
przedstawiającą niewielkiego ptaszka. Po paru ładnych dekadach
ktoś sobie o tym artefakcie przypomniał i znalazł wiele
podobieństw między tą zabawką (najprawdopodobniej, chociaż jest też i parę innych teorii, do czego przedmiot ten mógłby służyć) a współczesnym
samolotem.
Na drodze dedukcji dorobiono więc fajnie brzmiącą teorię o
pradawnych, antycznych kosmitach, którzy przemieszczali się po
Ziemi w takich właśnie pojazdach. W 1973 roku na łamach „Egypt
Travel Magazine” ukazał się artykuł, w którym niejaki doktor
Khalil Messiha wykonał rekonstrukcję drewnianego ptaka oraz dokonał próby jego lotu, wcześniej jednak dodając do ptasiego
ogona specjalny statecznik. Cud! „Samolot” przeleciał parę
metrów! To niepodważalny dowód istnienia antycznych astronautów!
Rewelacje te niedługo potem obalił profesjonalny konstruktor
pojazdów latających Martin Gregorie, który dokonał podobnej próby i uznał, że efekty takiego „lotu” były znacznie mniej optymistyczne. Według niego drewniany ptaszek nie miał wystarczających cech
aerodynamicznych, aby latać niezawodnie. Jeśli więc starożytni
Egipcjanie, posiłkując się radami swoich kosmicznych gości,
budowali pojazdy, wzorując się na tym modelu, to istnieje bardzo
duże prawdopodobieństwo, że katastrofy lotnicze nie były tam
rzadkością.
#4. Relief z Dendery
Zostańmy jeszcze w
Egipcie. To tam w świątyni Hathor w Denderze znaleziono pięknie
zachowane reliefy, wśród których szczególną uwagę zwraca ten
przedstawiający… żarówkę. Taką klasyczną – z żarnikiem, oprawką i izolatorem. Brakuje tylko napisu OSRAM, aby dzieło było
kompletne. No dobra, ale przecież jak wiemy, pierwsze tego typu
urządzenia rozświetlały pomieszczenia dopiero w drugiej połowie
XIX wieku, a tymczasem świątynia ta powstała w I wieku p.n.e. I
tu wjeżdża Erich von Däniken, cały na biało, i sprawę nam wyjaśnia. Wtórują mu inni autorzy paranaukowych książek, którzy to zgodnie twierdzą, że oto mamy do czynienia z namacalnym dowodem na konszachty dawnych ludów z kosmicznymi przybyszami dysponującymi
zaawansowaną technologią i ruskimi pierożkami.
Co ciekawe,
większość egipskich archeologów, którzy zęby zjedli na
hieroglifach zdobiących ściany leciwych nekropolii, nie miała
specjalnie dużych wątpliwości co do tego, że relief przedstawiał
scenę stworzenia świata, podczas którego bogowie Ra i Ozyrys
wznosili ku górze kamienne, zdobione symbolami węży, filary
wyrastające z kwiatów lotosu. Gdyby Däniken i jemu podobni
autorzy poświęcili choć odrobinę czasu na zbadanie egipskiej
symboliki, to szybko zorientowaliby się, że skrzynia z kablami to
łódź, a rzekoma oprawka to kwiat lotosu. Ba, może i paru
archeo-foliarzy uniknęłoby kompromitacji, podejmując się
niezliczonych prób rekonstrukcji „żarówki”.
#5. Ręka z
Pangbocze
Według legendy, lama
Sangwa Dordże z klasztoru Pangbocze wlazł kiedyś do pewnej
jaskini, aby oddać się medytacji. Spotkał tam przypadkowego yeti,
który szybko polubił się z buddyjskim duchownym i zaczął mu
regularnie przynosić jedzenie oraz wodę. Po jakimś zaś czasie
włochaty, człekokształtny gość został nawet uczniem lamy.
Niestety, znajomość tę przerwała śmierć yeti. Kiedy więc
Sangwa wracał do swego klasztoru, zabrał ze sobą rękę oraz
czerep swego przyjaciela, gdzie wystawiono je jako relikwie.
W 1957 roku znany
biznesmen i poszukiwacz przygód Tom Slick dotarł do Pangbocze i
prawdopodobnie jako pierwszy przedstawiciel zachodniego świata mógł
obejrzeć sobie pozostałości yeti z bliska, a nawet zrobić im
kilka zdjęć. Slick nie zamierzał na tym jednak poprzestać i
podczas kolejnych wizyt w Nepalu często odwiedzał świątynię,
próbując nakłonić mnichów do udostępnienia mu zmumifikowanej
ręki. Chciał on bowiem zlecić naukowcom dokładne zbadanie tego intrygującego artefaktu.
Ostatecznie skończyło się na tym, że Peter Byrne – jeden z
członków ekspedycji organizowanej przez biznesmena – najzwyczajniej
w świecie ukradł kawałek palca yeti i zamaskował ten ubytek
fragmentem ludzkiej kości. Następnie swoje trofeum przemycił do
Indii, gdzie spotkał się ze znanym amerykańskim aktorem –
Jamesem Stewartem. Ten zrobił swemu koledze przysługę i ukrył
kość w bieliźnie swej żony... W ten sposób kawałek truchła kuzyna saskłacza trafił do rąk uczonych. Jednak na oficjalne badania tajemniczego
fragmentu dłoni yeti trzeba było poczekać do początku XXI wieku.
Ku rozpaczy wielu okazało się, że łapa mitycznego stwora ma ludzkie DNA, ale
dokładniejsze badania mogłyby rzucić nieco więcej światła na
temat pochodzenia nieszczęsnego fragmentu czyjejś kończyny.
Niestety, ciągu dalszego tu nie ma, bo zanim uczeni otrzymali zgodę
na jakiekolwiek prace badawcze, ktoś bezczelnie ukradł zarówno
rękę, jak i włochaty czerep.
Cała ta dziwna
historia ma jeszcze dziwniejszy epilog. Otóż firma WETA Workshop,
która była odpowiedzialna m.in. za stworzenie rekwizytów na
potrzeby serii filmów „Władca Pierścieni”, wykonała piękne
repliki skradzionych relikwii i podarowała je mnichom. Dzięki temu
ci znowu mogą pobierać opłaty od turystów, którzy co roku
przyjeżdżają do klasztoru, aby zobaczyć najprawdziwsze dowody na
istnienie legendarnego yeti.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą