W różny sposób polscy filmowcy próbują przekonać nas, że warto
iść do kina i wydać trochę złociszy na seans rodzimej produkcji.
Potem, oglądając kolejną romantyczną komedię z tą samą obsadą,
co zawsze, lub kolejny, pozbawiony szczątkowego nawet scenariusza,
film Papryka Vege, zastanawiamy się, ile razy jeszcze damy się
nabrać na te wszystkie zwiastuny, plakaty i obietnice, że mamy do
czynienia z czymś więcej niż mierną kalką zachodnich produkcji.
Czasem jednak kluczem do dobrej promocji jest zaangażowanie w
projekt jakiegoś zachodniego aktora, który sprawiłby, że film
nabierze charakteru produkcji niemalże hollywoodzkiej!
Co w szaro-szarej
rzeczywistości schyłkowego PRL-u robi rozpoznawalny na całym
świecie gwiazdor, który to dopiero co zszedł z planu „Powrotu do
przyszłości”? Ano bierze udział w pracach nad produkcją
fantasy, która swoim rozmachem i dbałością o efekty specjalne
mogłaby dorównać nawet „Panu Kleksowi w Kosmosie”!
Wszystko zaczęło
się od utrzymanej w konwencji realizmu magicznego powieści „White
horse, dark dragon” autorstwa Roberta C. Fleeta. Książka była
czymś na kształt satyry politycznej ubranej w szaty dzieła
fantasy, a jej akcja rozgrywała się w fikcyjnym, europejskim kraju
– Karistanie. W 1987 roku ta otoczona swoistym kultem publikacja
stała się podstawą do napisania scenariusza
pierwszej dużej
polsko-amerykańskiej koprodukcji. Zasilany budżetem 11 milionów dolarów projekt w całości kręcony był w Polsce, a jedną z
głównych ról zagrał wspomniany Christopher Lloyd. Przed kamerą partnerował mu sam Kazimierz Kaczor!
I chociaż finalny efekt współpracy amerykańskich
filmowców z naszymi rodzimymi twórcami wygląda niczym połączenie teatru telewizji z koślawym niczym „Klątwa doliny Węży” produktem usiłującym czerpać garściami z tzw. „kina nowej
przygody”, to „Biały smok” odniósł olbrzymi sukces.
Przynajmniej na naszych ziemiach. Film ściągnął do kin ogromną
liczbę widzów i stał się drugim po „E.T.” największym hitem
1987 roku!
Legendarny Roy Batty
z „Łowcy androidów” miał okazję poromansować z polskim kinem
dwa razy. Podobnie jednak jak w przypadku „Białego smoka",
mówimy tu o projektach będących efektem współpracy polskich
twórców z ich zagranicznymi kolegami. W 1994 roku Rutger Hauer
pojawił się obok Artura Żmijewskiego, Leona Niemczyka, Joanny
Trzepiecińskiej oraz… Johna Rhysa-Daviesa w przeznaczonej na rynek
video sensacyjnej produkcji „Anioł śmierci”,
której to duża
część akcji rozgrywała się w Polsce.
Lepiej jednak zapomnieć o
tym niechlubnym B-klasowym koszmarku i zwrócić większą uwagę na
„Młyn i krzyż”. Ten ostatni film nakręcony został przez
polskiego reżysera Lecha Majewskiego i jest to opowieść o procesie twórczym malarza Pietera Bruegla (w tej roli znakomity Hauer) i historia słynnego obrazu jego pędzla – „Droga krzyżowa”.
Prace nad tą produkcją trwały trzy lata, z
czego większą część tego czasu pożarło żmudne składanie do
kupy kadrów, obróbka CGI i przygotowywanie kostiumów w kolorach,
które pasowały do palety barw stosowanych przez Breugla. Efektem
był przepiękny wizualnie film, wpisujący się bardziej w ramy kina
artystycznego niż kasowych blockbusterów.
Warto jeszcze nadmienić,
że we „Młynie i krzyżu” zagrał także Michael York!
Wcześniej
wspomnieliśmy o udziale Christophera Lloyda w naszym rodzimym
przedsięwzięciu, więc teraz czas na innego gwiazdora „Powrotu do
przyszłości”, który pojawił się w polskim filmie. W 1991 roku
Jerzy Skolimowski zasiadł za kamerą ekranizacji słynnej książki
Gombrowicza – „Ferdydurke”. Dzięki współpracy z brytyjskimi
filmowcami, na plan udało się wówczas ściągnąć nie tylko
Crispina Glovera, ale także (obecnie znanego głównie z występu w
„Grze o Tron”) Iana Glena. Partnerowali im wówczas tacy
gwiazdorzy naszego kina,
jak Tadeusz Łomnicki czy Kalina Jędrusik.
Natomiast sam Glover wrócił do Polski wiele lat później, bo w
2014 roku, aby zagrać tu w innej, tym razem całkowicie już
polskiej, produkcji historycznej pt. „Hiszpanka”. Mało się jednak o tym filmie słyszało, bo mimo sporego rozmachu, dzieło to
dostało cięgi od krytyków (głównie za przesadnie ekspresyjny
styl gry aktorów) i
poniosło sromotną klęskę w kinach.
Kiedy jesteś
aktorem klasy Jima Carreya, który przez lata grania w czołowych
hollywoodzkich hitach udowadniał, że z równą łatwością
potrafi widzów rozbawić do łez, jak wprowadzić w
zadumę rolą dramatyczną, to możesz pozwolić sobie na trochę
ekstrawagancji i zagrać w polskim filmie. No, powiedzmy – częściowo polskim,
bo kolejny raz mowa tu o kooperacji pomiędzy naszymi rodzimymi,
amerykańskimi oraz brytyjskimi filmowcami. Produkcja realizowana
była w Krakowie, a oprócz Carreya przed kamerą pojawiła się też,
znana m.in. z „Nimfomanki”, Charlotte Gainsbourg oraz nasz niezawodny Robert
Więckiewicz. Niestety,
efektem takiego przedsięwzięcia był prawdopodobnie najgorszy film w całej
karierze gwiazdora znanego z „Maski”.
Żeby jednak nie
sugerować nikomu, że polskie filmy to zazwyczaj produkty kiepskie
niczym kompot z desek, a wielcy aktorzy światowego kina decydujący
się na kręcenie swoich produkcji nad Wisłą, ryzykownie narażają swoje
dobre imię, to przypomnijmy o nakręconym w 2019 roku całkiem niezłym
thrillerze z Billem Pullmanem w głównej roli. „Ukryta gra” była
produkcją polską, a
większość akcji tego filmu rozgrywała się
w pomieszczeniach Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Historia
pojedynku pomiędzy uzależnionym od alkoholu, zwerbowanym przez
amerykański wywiad mistrzem szachowym a radzieckim graczem, kiedy
w tle widnieje groźba nuklearnej wojny pomiędzy mocarstwami, miała
naprawdę dobry scenariusz, a i samej realizacji nic odmówić nie można.
Film Łukasza Kośmickiego zebrał całkiem sporo zasłużonych
pochwał.
Biografia pułkownika
Ryszarda Kuklińskiego zdecydowanie zasługiwała na ekranizację. A
gdy za kamerą zasiada taki reżyser, jak Władysław Pasikowski, to
możemy być pewni, że czekać nas będzie mocne, brutalne, męskie
kino. Mamy więc granego przez Marcina Dorocińskiego tytułowego bohatera, który nawiązawszy współpracę z CIA, dostarcza jankesom ściśle tajne informacje na temat Układu
Warszawskiego. Tymczasem po drugiej strony „Żelaznej Kurtyny”
poznajemy amerykańskiego agenta granego przez Patricka Wilsona –
aktora znanego chociażby z serii horrorów „Obecność”. I tym
razem współpraca polskiej ekipy z zagranicznym artystą wyszła
filmowi na dobre, bo
„Jack Strong” to naprawdę kawał dobrego
kina, jak na polskie standardy.
W 1991 roku Polacy z
pomocą amerykańskich filmowców nakręcili „Szulera” –
historyczny dramat z doborową obsadą złożoną z czołowych gwiazd
polskiego kina. I gdzieś tam pomiędzy nimi pojawił się (a nawet zagrał w dość mocnej scenie seksu) nieopierzony jeszcze artysta, który parę ładnych lat później
zdobył Oscara za tytułową rolę w produkcji „Capote”. Mowa
o Philipie Seymourze Hoffmanie, dla którego udział w „Szulerze”
był pierwszym występem przed kamerą. Aktor miał wówczas 24 lata,
a swój angaż w tej produkcji dostał po tym, jak reżyser
Adek
Dabiński zorganizował casting w Nowym Jorku, gdzie szukał
artysty, który wcielić miał się w rolę służącego hrabiego Victora Moritza, granego przez
Jerzego Zelnika. Fuchę tę dostał Hoffman
i od tego właśnie występu zaczął swoją wielką przygodę z kinem.
W 1997 roku twórca
„300 mil do nieba” Maciej Dejczer wyreżyserował „Bandytę”
i chociaż była to produkcja polsko-brytyjsko-francusko-niemiecka,
to oprócz wspomnianego filmowca w projekcie tym maczał też palce
Cezary Harasimowicz, który odpowiedzialny był za scenariusz oraz
Michał Lorenc – autor wspaniałej ścieżki dźwiękowej filmu. Akcja tego dzieła ma miejsce w Rumunii, gdzie w ramach
projektu resocjalizacyjnego przyjeżdża pewien więzień-recydywista,
aby pracować w szpitalu dla sierot. Tam odkrywa nielegalny proceder
handlu dziećmi, w którym umoczona jest dyrekcja tej medycznej
placówki. W postać tytułowego bandyty wciela się
Til Schweiger –
niemiecki aktor, który zrobił sporą karierę w USA (zagrał nawet
jedną z głównych postaci w „Bękartach wojny” Tarantino!).
Obok niego zobaczyć też było można Johna Hurta, który to wcześniej
dwukrotnie zabity został przez ksenomorfa. A skoro już
wspomnieliśmy o „Obcym”, to dodajmy jeszcze, że w „Bandycie”
pojawia się także znany z trzeciej części tej horrorowej serii
brytyjski aktor
Pete Postlethwaite!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą