Jak ten czas zaiwania! YouTube właśnie wszedł w pełnoletniość.
Platforma, która początkowo służyła do oglądania zgranych z
VHS-ów teledysków, stała się przedziwnym tworem audio-wizualnym,
na którym możemy zarówno porechotać do filmów z kotami, jak i
podpatrzyć wszelkiej maści światowe trendy, jak i zaserwować
sobie opiniotwórczą, przerywaną reklamami, papkę. Niestety, jak
to zwykle bywa – im więcej treści, tym więcej rzeczy, które
irytują. A YouTube ma do siebie to, że nie tylko przyjemne trendy
dość szybko się mnożą.
O ile reklamy
wmontowywane w treść klipów mogę jeszcze jakoś zrozumieć (jak by
nie patrzeć, dzięki nim twórcy zarabiają, a nic tak nie
motywuje do rozwijania się, jak zastrzyk gotówki za swoją pracę),
to już wkurza mnie to błaganie o „łapki w górę” i
„subskrybowanie kanałów". Jeśli uznam dany filmik za
interesujący, to z dziką chęcią sam kliknę w ten cholerny
dzwoneczek czy inne dziadostwo, żeby móc być na bieżąco z
kolejnymi dziełami autora materiału, który obejrzałem.
Jak słyszę to
żebractwo, to przed oczami staje mi łzawy widok zabiedzonego
jegomościa w brudnych, poszarpanych ubraniach. Najlepiej z wtulonym
w niego pieskiem wymuszającym swymi smutnymi oczami moją reakcję.
No i kurde dam tego zyla, no dam. Dla pieska. Na karmę… Mam
nadzieję, że youtuberzy nie zorientują się, że nic tak nie działa
na człowieka jak biedny piesek albo chudy kotek, bo pewnie
zacząłbym subskrybować każdego twórcę bombardującego mnie
takimi obrazkami – od kanałów dla operatorów mołdawskich
snopowiązałek, po te dla miłośniczek malowania pazurków
odżywkami z chomiczej kaki.
Komentowanie
otaczającej nas rzeczywistości nie jest złe, ale „branie na
chłopski rozum” skomplikowanych tematów, których ogarnięcie
wymaga głębszej wiedzy z zakresu chociażby epidemiologii czy
medycyny, jest zwyczajnie niebezpieczne. Szczególnie gdy zabiera się
za to wrzeszczący kafar z siłowni albo ringowy celebryta i
niedoszły obrońca Jasnej Góry. To niestety tendencja obecna nie
tylko na YT. Wszakże od lat efektowną karierę robi
inżynier z
Akademii Górniczo-Hutniczej, który „leczy zawały”
lewoskrętnymi wykałaczkami, a żyjąca już 4000 lat wokalistka,
która nie była Ewą, od dawna walczy z niewidzialnymi bytami,
szczepionkami i Billem Gatesem.
Pamiętam jak parę
ładnych już lat temu wpadłem z wizytą do kumpla, który w tamtym
czasie bardzo poważnie wsiąknął w oglądanie tzw. „filmów z
żółtymi napisami” i wiedziony youtubowym algorytmem zabrnął do
rejonów tego portalu, gdzie roiło się od kanałów domorosłych
twórców
prostych urządzeń łamiących prawa fizyki. Czego tam nie
było? Budowanie perpetuum mobile z magnesu, stalowej kulki i wiązki
miedzianego drutu, montowanie instalacji z kosmicznym dżinksem, który
to sprawi, że twój Passat przestanie ssać diesla i zostanie
zasilony wolną energią…
Wbrew pozorom, dziś oglądając modne,
viralowe nagrania, gdzie pomysłowi twórcy pokazują tzw.
„life-hacki”, czyli sprytne triki, co to mogą ułatwić ci
codzienne życie, przypominam sobie mojego ziomeczka, który był o krok od rozpoczęcia budowy kondensatora
strumieni do swego wehikułu czasu. Większość filmików w stylu
„Jak naprawić wgniecenie w samochodzie za pomocą liścia kapusty”
to zwykłe, clickbaitowe fejki.
Dobra, może jestem
już starym, zrzędzącym boomerem, albo dziadersem, który nie kuma
współczesnych trendów, ale błagam – niech ktoś mi wyjaśni o
co chodzi z tymi filmikami, w których dużą część obrazu zajmuje
czyjaś głowa oglądająca jakieś inne video? Nawet nie zdawałem
sobie sprawy ze skali tego zjawiska, dopóki w celach badawczych nie
ugrzęzłem w tej części odmętów YouTube'a. Wyszedł trailer świeżego
filmu o superbohaterze w spandeksie? Pyk! I już mam dziesiątki
nagrań z jakimiś anonami oglądającymi zwiastun i cieszącymi się
niczym szympans na widok banana. Nowy film z kotami na kocimiętkowym
haju? Pyk! I już jakiś znudzony, dłubiący paluchem w kichawie,
gość zachwyci miliony widzów swoją teatralną reakcją.
Prawdziwą perełką
natomiast są filmiki pokazujące odzew ludzi na po raz pierwszy
usłyszany utwór jakiejś legendarnej kapeli. O, na przykład puśćmy
komuś „Bohemian rhapsody” i patrzmy, jak mu dech w cyckach
zapiera.
„Ej, ale czy widzowie uwierzą, że ktoś
mógłby nigdy nie słyszeć o Queen?”. Uwierzą, o to się nie
martw.
Jedyny rodzaj
pranków jaki akceptuję, to taki, w którym dowcipniś dostaje po
paszczy od wyjątkowo pozbawionego poczucia humoru osiłka. Niestety
jednak – nawet i te nagrania są zazwyczaj bardziej ustawione niż
przetargi publiczne. Zdecydowana większość tych materiałów bije
po oczach sztucznością i przez to bawi chyba tylko posiadaczy
mózgów przepalonych tłustymi blantami.
YouTube pełen jest
filmików, które wyglądają mniej więcej tak – podczas
przechadzki brzegiem rzeki jakiś przypadkowy dobry człowiek
usłyszał wrzask małego kociątka, które wpadło do przerębla. A
że akurat uczynny gość ma w zwyczaju nagrywanie wszystkiego 24/7,
udało mu się zarejestrować także i akcję ratunkową przerażonego
zwierzęcia.
Paręnaście milionów internautów oglądających nagranie doceniło ten gest miłosierdzia i ukradkiem wytarło łezkę
z kącika oka. Tymczasem jutro ten sam człeczyna o dobrym serduszku
uratuje pieska, który wpadł do studni, a pojutrze wyjmie bełt od
kuszy z krowiego zadka i uratuje chomika, co to wlazł do
sokowirówki. No takie szczęście ten facet akurat ma, że za każdym
razem, gdy wyjdzie z domu, aby ponagrywać sobie ulicę, trafia mu
się jakieś stworzenie boże do uratowania…
Prawda niestety jest
taka, że wiele kanałów o tej tematyce to skurwysyństwo w
najczystszej postaci – zwierzaki celowo są przez ich twórców
wrzucane w różne miejsca, aby potem na oczach kamer autor
bohatersko „uratował” je przed śmiercią. Mimo że problem co i
rusz jest nagłaśniany, a kolejne filmy usuwane są z platformy, to
widzowie ciągle łakną takich wzruszeń, więc trend ten tak
szybko niestety nie zniknie.
Nie ma się co
czarować – bardzo często to właśnie od tzw. thumbnaila zależy,
czy klikniesz w dany filmik i poświęcisz mu cenne minuty swego
życia. Twórcy starają się jak mogą, aby przyciągnąć twoją uwagę. Im bardziej krzykliwy i wkurwiający
obrazek, tym większe szanse, że cię on zaintryguje. Kiedy więc
jakiś youtuber nagrywa coś o wojnie na Ukrainie, to możecie być
pewni, że w większości przypadków za grafikę posłuży twarz
Putlera na tle atomowego grzyba. Koniecznie z jakimś krzykliwym,
groźnie brzmiącym hasełkiem napisanym grubą czcionką w
oczojebnym kolorze.
A może montujesz
zestawienia o dzikiej naturze? Obrazek z otyłym susłem raczej
nikogo nie przekona do odwiedzin, więc postaw na phtoshopową
makabrę. Ludzie chcą chleba i igrzysk – to fakt znany od czasów
wyuzdanych cesarzy rzymskich!
A jak nie masz
pomysłu na fajną grafikę, to po prostu walnij na obrazku strzałkę
wskazującą na dowolny obiekt. Serio – nie ma znaczenia, co takiego
owa strzałka będzie pokazywała. To zawsze działa!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą