Minęło już sporo czasu od momentu, gdy była szafiarka,
przekonwertowana na aktualną szamankę, zagrała na bębenku w
telewizji i tym samym skierowała na siebie uwagę całej Polski. W
międzyczasie okazało się, że pani, która robiła „Ejo-łejo”
w „Sprawie dla reportera”, oprócz bycia duchowym coachem prowadzi
też sklep internetowy z wszelkiej maści akcesoriami z pogranicza
świata magii i ludowych wierzeń. Szybko też na jaw wyszło, że
niektóre ze sprzedawanych przez nią produktów są, wbrew opisowi,
wytwarzane w Chinach i reklamowane jako panaceum na wiele chorób, z
nowotworami włącznie. I chociaż cały kraj aż zatrząsł się z
oburzenia, to mnie jakoś sprawa ta nie zdziwiła. Podobnie jak
Tamara mam południowoamerykańskie korzenie i podobnie jak ona,
handluję „szamańskimi” wynalazkami z tamtej części świata.
Wkurzyłem się. Nie dlatego, że ktoś wlazł na mój rynek, ale
dlatego, że zrobił to w brudnych butach. Od lat sprowadzam z Peru
kadzidła, szamańskie ozdoby, wisiorki, ręcznie robione tkaniny i
uparcie dbam o to, aby nie wdepnąć w grząski świat tzw.
ezo-Grażyn. Musicie bowiem wiedzieć, że rynek tego typu produktów
często niestety karmi się ludzką naiwnością i wiarą w duchowe
istoty, które to otaczają opieką tylko te osoby, które wydały
gruby hajs na np. wykonany z kości jednorożca magiczny naszyjnik.
Jako importer skupiający się na handlu hurtowym spotkałem się już
zarówno ze sprzedawcami
dział orgonitowych do rozpędzania
toksycznych „oprysków”
zrzucanych ludziom na głowy wprost z
pasażerskich samolotów, jak i producentami anielskich kart czy
nawet szerokim rynkiem wiedźm rzucających klątwy oraz magów
klątwy te zdejmujących.
Ba, poznałem nawet spirytualistycznych
pseudo-wynalazców potrafiących, za odpowiednią opłatą, odczytać
ludzką aurę z wykonanego ziemniakiem zdjęcia swojego klienta.
Ta branża pełna
jest pazernych, łasych na hajs szarlatanów. A popłynąć w to
niestety bardzo łatwo. Tak jest na przykład z moim ulubionym Palo Santo. Jest to drewno pochodzące z naturalnie obumarłego drzewa
występującego na północy Peru. Od setek, jeśli nie tysięcy, lat
jest ono wykorzystywane przez amazońskie i andyjskie ludy jako
kadzidło. Według tamtejszych wierzeń aromatyczny dym tej rośliny
odpędza złe duchy i oczyszcza pomieszczenia z niechcianych bytów.
W takiej też formie Palo Santo używane jest w katolickich,
południowoamerykańskich kościołach.
Jako że w
peruwiańskim szamanizmie świat duchowy przeplata się ze światem
realnym, wszelkie spirytystyczne ceremonie mają za zadanie mieć
wpływ na nasz stan fizyczny, więc owszem – okadzanie dymem w
założeniu ma być częścią procedur leczniczych. Czy to jednak
oznacza, że powinienem sprzedawać moje kadzidła jako niezawodne
remedium na opryszczkę i łupanie w kościach? Nie. To, co mogę
zrobić, to co najwyżej opowiedzieć moim klientom o tradycyjnym
zastosowaniu każdego z moich produktów, bez wciskania kitu o
jakichś ich cudownych, nadprzyrodzonych właściwościach. Kwestia
moralności. Dym z Palo Santo ładnie pachnie i kropka. A to co
zrobisz z tym faktem pozostawiam już tobie.
W przypadku pani
Tamary całe zamieszanie i skandal wokół jej osoby wybuchł po tym,
jak okazało się, że ta celebrytka nagle odkryła swe korzenie i
postanowiła na nich trzepać hajs w niekoniecznie etyczny sposób.
Naczelnym przykładem stały się tu sprzedawane przez nią kamienne
czaszki. Weźmy pod lupę pierwszy z brzegu opis znaleziony w sklepie
pani Tamary:
Ręcznie
rzeźbione Kryształowe Czaszki to artefakty, które od lat owiane są
tajemnicą. Pierwsze zaczęto odkrywać w połowie XIX wieku na
terenie Meksyku. Zarówno ich pochodzenie, jak i sposób wykonania
nigdy nie były do końca zrozumiałe dla współczesnych, a jednak
każde rdzenne plemię na Ziemi (od Indian, poprzez Afrykańskie
plemiona, aż do Aborygenów) wierzy w ich moc i korzysta z pomocy
oraz przewodnictwa czaszek w swoich rytuałach.
Przykre jest to, że
pani Tamara, osoba związana z tradycją indiańskich plemion, nie
przedstawiła faktów takimi, jakie są. Kryształowe czaszki –
owszem, na początku XX wieku „odkrywane” były podczas
wykopalisk prowadzonych w Meksyku, problem z nimi jest taki, że…
są to falsyfikaty. W dużej części te arcyciekawe artefakty
spreparowane zostały przez
Eugene’a Bobana – cwanego handlarza
(o, ironio!) i członka Francuskiej Komisji Naukowej w Meksyku.
Za
każdym razem, gdy wracał ze swych ekspedycji, przywoził ze sobą
te „znaleziska” i za gruby hajs sprzedawał je w swoim sklepie z
antykami. Czaszki trafiały nawet do muzeów, bo pan Boban, oprócz
robienia pieniędzy na sprzedaży swoich produktów, był też
oficjalnym archeologiem na dworze króla Maksymiliana I, co przecież
było gwarancją tego, że posiadana przez niego kolekcja jest
oryginalna. Dopiero z czasem okazało się, że kamienie, z których
wykonano (rzekomo liczące sobie tysiące lat) czaszki, obrabiane
były nowoczesnymi wiertłami obrotowymi i jubilerskimi narzędziami,
a sam surowiec prawdopodobnie sprowadzano z… Madagaskaru! Jest więc
ewidentnym kłamstwem, to że „pochodzenie i sposób wykonania
czaszek nie jest zrozumiałe dla współczesnych”. Ba, dziś jest
to bardziej czytelne niż kiedykolwiek! Więcej o tej historii
dowiecie się
tutaj.
Jedno jest pewne:
ręcznie rzeźbione czaszki wykonane z kwarcu czy innych kamieni
szlachetnych mają niezwykłe właściwości, które oddziałują na
człowieka i jego otoczenie. Ich doskonała, rzeźbiona z ogromną
precyzją forma, nawiązuje do kształtu ludzkiej czaszki – jest to
symbol końca i początku. Tego co oznacza życie i śmierć.
Nie, nie mają
żadnych właściwości poza tymi, które sam im nadasz. To tak,
jak z twoimi szczęśliwymi gaciami – dopóki wierzysz, że
przynoszą ci one życiowy fart, to tak właśnie będzie. Nazwijmy
to potęgą placebo! Faktem natomiast jest, że ludzka czaszka w
wielu kulturach traktowana jest jako przedmiot magiczny czy wręcz
ochronny. I to niekoniecznie przez „dzikie” plemiona. Mój
dziadek, szanowany lekarz i człowiek nauki, posiadał w swojej
gablocie czaszkę preinkaskiego mężczyzny i twierdził, że ta ma
za zadanie strzec domu oraz jej mieszkańców przed złem. Cóż, co
kraj, to obyczaj. W naszej kulturze funkcję tę pełni długowłosy,
zapewne wyprodukowany w Chinach, brodacz bestialsko przybity do
krzyża wiszącego nad drzwiami.
W dalszym opisie
sprzedawanego przez panią Tamarę produktu możemy dowiedzieć się
o mocy kamieni oraz o tym, że każda z (masowo wytwarzanych przez
małe, azjatyckie rączki) czaszek jest duchową istotą, która
towarzyszyć nam będzie w świadomych snach, chronić ma nas przed
negatywnymi energiami, a osoba, która dokona zakupu takiego produktu,
automatycznie staje się jego opiekunem. Jest też coś o
litoterapii, czyli niemającej absolutnie żadnych naukowych
podstaw
wierze w prozdrowotne działanie minerałów.
Chciałbym
bardzo wykpić te wszystkie szalone teorie, jednak byłbym wówczas
pieprzonym hipokrytą, bo przecież sam łapię się na tym, że z
ceremonialnym wręcz szacunkiem traktuję pewne moje osobiste
przedmioty, nadając im tym samym niemalże totemiczną wartość.
Pani Tamarze zarzucić można kłamstwo, infantylność, a nawet
cyniczne bazowanie na ludzkim, naturalnym strachu (w jednym z opisów
dowiadujemy się, że czaszki mają chronić ich posiadacza przed
nowotworami…), ale nie można powiedzieć, że jest złą
przedsiębiorczynią.
Niestety, prawda
jest taka, że w biznesie mało jest miejsca na szczerość, a wielu
handlarzy gotowych jest opylić za parę groszy własną godność,
byle tylko pieniądz na koncie się zgadzał.
I nie, nie jest to
tylko cecha typowa dla naszego, polskiego rynku. W Peru, kolebce
południowoamerykańskiego szamanizmu, branża ezoteryczna działa na
przykład dwutorowo. W każdym mieście działają targi z produktami
pierwszej, duchowej potrzeby, gdzie zaopatrują się przywiązani do
tradycyjnej obrzędowości lokalsi. Ja sam, będąc dzieckiem,
dostałem od mojej świętej pamięci abuelity zakupiony w jednym z
takich miejsc wisiorek z nasionkiem, tzw. huayruro, które to
nasionko miało zapewnić mi ochronę przed złymi urokami.
Z drugiej jednak
strony ekspansja ruchów new age i moda na poszukiwanie duchowego
oświecenia sprawiła, że do Peru co roku zjeżdżają tysiące
osób, aby za cenę tysięcy dolarów spędzić tydzień w ośrodku
ayahuascowym, gdzie „prawdziwi” curanderos będą ich uczyć
swego mistycznego rzemiosła. Pewnie się domyślacie, że nawet
opłacony górą baksów wielostopniowy „kurs szamanizmu” nie
uczyni z medialnej szafiarki oświeconej nauczycielki duchowej. Nie
pomoże tu ani śliczna buzia, ani bębenek, ani nawet natchnione
„Ejo-łejo”. Według tamtejszej tradycji dar ten się dziedziczy,
a dojście do odpowiedniego poziomu wymaga nie tylko dużej pokory,
ale i wielu lat praktyk. Tymczasem zbijanie peruwiańskich soli na
białoskórych przybyszach, nierozumiejących lokalnej mowy ani zwyczajów, to naprawdę dobry biznes, tym bardziej że
rozemocjonowani gringos zazwyczaj mają kieszenie wypchane
dolarami...
Nie chcę oczywiście
pani Tamary bronić, ale uważam, że jej zachowanie w niczym nie
różni się od chociażby praktykowanego od dekad obrotu plastrami
detoksykacyjnymi (dostępnymi chociażby w Rossmannie), które to przyklejone do stóp, wysysają z
organizmu złogi wszelkich trucizn i ciężkich metali. Namacalnym
tego dowodem mają być czarne jak dupa szatana plamy, które na tych
plastrach pojawiają się po odlepieniu ich z ciała. W
rzeczywistości przebarwienia te są niczym innym, jak zwykłym
efektem reakcji chemicznej namoczonego w „cudownym” specyfiku
materiału na ludzki pot.
A czy słyszeliście,
aby ktokolwiek podniósł lament, że reklamowane w telewizji Mango
urządzenie do elektrostymulacji mięśni brzucha nie odsłoniło
komuś dorodnego sześciopaka? Cóż, reklama ma to do siebie, że
kłamie o wspaniałych właściwościach danego produktu lepiej niż
Morawiecki na dowolny temat!
No, dobra –
powiecie – ale tu chodzi o sprawy duchowe, czyli o rzecz bardzo
osobistą, o wiarę w niewidzialnych opiekunów i życie po śmierci!
Przypominam zatem, że gwarancją uratowania sobie tyłka przed
ogniem piekielnym jest opowiedzenie panu w sukience o samozadowalaniu
się przed PornHubem. Sprawę załatwia odbębnienie pokutnego
wierszyka. Zły przykład? Mam lepszy! Skoro pani Tamarze zarzucamy
cyniczne żerowanie na klientach i wmawianie im, że czaszki z
Alibaby są manifestacją obecności astralnych bytów chroniących
nas przed niewidzialnym złem oraz całkiem widzialnym rakiem
dziąsła, to warto pochylić się nieco nad asortymentem oferowanym
przez sklepy z dewocjonaliami. I tak na przykład Wydawnictwo
Niepokalanów handluje
wodą z groty Lourdes. Wystarczy kilka kropel,
aby siła boskiego miłosierdzia uleczyła osobę ciężko chorą. A
jeśli przed przyjęciem tego „leku” wyspowiadamy się, to
zdrowie uderzy w nas ze zdwojoną siłą!
Na tej samej stronie
można też kupić różaniec z małym relikwiarzem zawierającym
fragment tkaniny potartej o włos z brody św. Maksymiliana…
Daleki jestem od
tego, aby krzyczeć
„Zostawcie Tamarę w spokoju, wy podłe,
hejterskie szuje!”
. Krytyka jej działalności jest jak najbardziej
słuszna, ale jednocześnie mam wrażenie, że ta ewidentnie mająca
mocne parcie na szkło dziewczyna stała się kozłem czy tam lamą ofiarną,
która dostała znacznie większy łomot, niż na to zasłużyła.
Tym bardziej że cały rynek związany z szeroko pojętą
duchowością pełen jest relikwii, cudownych maści, poświęconych
różańców, orgonitów, generatorów wolnej energii, amuletów oraz
innych niestworzonych produktów sprzedawanych za niemałą fortunę.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą