Piwko, dymek, Netflix… Zaraz po wyświetleniu się na ekranie
charakterystycznego, czerwonego napisu poczęstowany zostaję
propozycjami premierowych produkcji. W co drugiej grafice do kliknięcia w przycisk „Play” zachęca mnie uśmiechnięta od
ucha do ucha twarz Adama Sandlera. Nie lubię gościa. Jego aktorska,
dziecinna maniera działa mi na nerwy i wolałbym uniknąć oglądania produkcji z tym aktorem. Jestem jednak leniwy. Tak bardzo, że nie
chce mi się szukać innego seansu. Tym razem miałem szczęście.
Trafiłem na jedno z tych dziełek, które trafi zaraz na listę
„Dobrych filmów, w których zagrali „źli” aktorzy”.
Mówiąc o „złych aktorach” nie zawsze myślimy o artystach,
którym brakuje polotu, talentu czy ekranowej charyzmy. Problem w
tym, że wielu z nich, na skutek długich dekad popełniania błędnych
decyzji w kwestii wyboru zawodowych ofert, utożsamianych jest po
prostu z nędznym, mało ambitnym, czy wręcz głupawym kinem. Trzeba
jednak zwrócić im honor, bo w zalewie miernych produkcji czasem
trafi się perła, która sprawia, że mówimy sobie „Na Swaroga!
Tego się nie spodziewałem!”.
#1. Adam Sandler
Patrząc na
dowolnych kilka dziełek, które taśmowo wypluwa z siebie firma
Happy Madison Productions, możemy odnieść wrażenie, że jej
założyciel (i główny aktor większości filmów) – Adam
Sandler gra zawsze tę sama postać – dość zdziwaczałego,
dziecinnego lekkoducha o irytującej manierze mówienia. Artysta ten
wyspecjalizował się w durnych filmach o średnio rozgarniętych
luzakach oraz w komediach romantycznych, więc serwując sobie
seans produkcji z tym artystą w głównej roli, zawsze wiemy co nas
czeka. Kaszana.
Tymczasem naprawdę ciekawie zaczyna się dziać, gdy
Sandler zdejmuje z siebie swoją wypracowaną, gwarantującą mu komercyjny
(nie mylić z artystycznym) sukces, maskę głupkowatego żartownisia i
bierze na kark role dramatyczne. Wówczas to okazuje się, że
pokłady ukrywanego talentu są tu naprawdę duże. Weźmy za
przykład „Opowieści o rodzinie Meyerowitz”, „Nieoszlifowane
diamenty” czy ostatni, nieco przewidywalny, sportowy dramat pt.
„Rzut życia”, aby zobaczyć zupełnie innego, nieirytującego
Sandlera!
A oto jedyny w swym
rodzaju przypadek znakomitego aktora, który nie tylko źle wybierał
swoje role, ale i sam zrobił z siebie przerysowaną,
hiper-ekspresyjną karykaturę. W zasadzie każdy, nawet najbardziej
paździerzowy, nakręcony w ciągu ostatnich dwóch dekad, film z tym
gwiazdorem, warto zobaczyć - głównie po to, aby móc podziwiać
szalone grymasy i wrzaski Cage’a.
Nie zapominajmy
jednak, że zanim ten aktor zaczął pojawiać się w B-klasowych,
często skierowanych na rynek DVD, produkcjach, miał on już na
swoim koncie Oscara za sportretowanie umierającego alkoholika w
„Zostawić Las Vegas” oraz występ w paru kultowych akcyjniakach
(„Con Air”, „Twierdza”). Ba, Cage zaprezentował nawet i swój
komediowy talent grając postać miotanego tikami nerwowymi oszusta w
„Naciągaczach”.
I chociaż wiele z jego dobrych ról utonęło
gdzieś w natłoku produkcji bardzo miernych, miło nam zobaczyć, że
ostatnie decyzje zawodowe Nicolasa są zadziwiająco trafne.
#3. Jason Statham
Statham nie jest
aktorem. To przede wszystkim sportowiec, który na skutek pewnych
zdarzeń zdecydował się spróbować swych sił przed kamerą.
Trudno więc od niego wymagać, aby był kimś więcej niż
drewnianym, aczkolwiek spełniającym pokładane w nim nadzieje,
gwiazdorem kina akcji. Jason strzela, kopie, pręży muskulaturę i
rzuca siarczystymi, okraszonymi brytyjską nutką, „fuckami”. Tylko tyle i aż tyle.
Kto
chce jednak przypomnieć sobie go w nieco bardziej wymagającej roli, powinien
wrócić do seansu produkcji „Przekręt” Guya Ritchiego.
Obsadzając Sathama w roli organizatora nielegalnych walk
bokserskich, reżyserowi udało się wykrzesać z tego artysty całkiem
sporo komediowego polotu. Gwiazdor późniejszego „Transportera”
stworzył w „Przekręcie” chyba najbardziej autentyczną, zabawną
i jednocześnie – szorstką postać w całej swej karierze.
#4. Will Ferrell
No cóż – Ferrell
jest zawsze gwarantem zabawy. Może niekoniecznie dobrej, charakteryzującej się górnolotnym humorem, błyskotliwej i godnej zapamiętania, ale
zawsze… To kolejny aktor, który stworzył pewną manierę, na
której „jedzie” od wielu lat, ku radości jego fanów i
zażenowaniu krytyków filmowych.
Jeśli jednak chcecie zobaczyć
tego artystę w nieco bardziej stonowanej roli, to szczerze polecam
wam „Przypadek Harolda Cricka”. W tejże produkcji Will wciela
się w postać nudnego urzędasa, który odkrywa, że jest bohaterem
książki pisanej przez chorą na głęboką depresję kobietę planującą zabić go w ostatnim rozdziale. Pomijając już to, że
film ten to naprawdę przyjemna, inteligentna uczta, to warto dodać
też, że Ferell całkiem nieźle dźwignął swoje aktorskie zadanie, co łatwe
nie było biorąc pod uwagę, jacy artyści mu towarzyszyli.
Niecodziennie ma się okazję grać u boku Dustina Hoffmana i Emmy
Thomson!
W anglojęzycznym
słowniku filmowych terminów pojawia się hasło „feel-good
movie”. W skrócie - to produkcja, która ma dać widzowi motywujący
kopniak w tyłek i sprawić, że wyjdzie on z seansu pełen
pozytywnych wrażeń. Nie każdemu twórcy udaje się jednak
zaserwować światu „Forresta Gumpa” czy „Klatkę dla ptaków”.
Najwyraźniej stworzenie tego rodzaju, podnoszącej na duchu,
produkcji wymaga odpowiedniej wrażliwości zarówno reżysera, jak i
aktorów. Dziwi więc, że specjalista od dość błahych komedyjek,
Ben Stiller, zasiadł na reżyserskim stołku oraz zagrał główną
rolę w filmie, który świetnie sprawdza się jako właśnie jako
wzorowy przykład „feel-good movie”.
Mowa o „sekretnym życiu
Waltera Mitty” – produkcji, która bardzo luźno oparta jest na
filmie nakręconym 66 lat wcześniej. To historia, zamykającego się
w świecie własnych marzeń, pracownika redakcji „Life”, który
rzuca wszystko i rusza w pełną przygód podróż, aby
odnaleźć nieuchwytnego fotografa posiadającego zdjęcie mające
trafić na okładkę ostatniego wydania magazynu. Tutaj wszystko
zagrało – od scenariusza, przez grę aktorską, zdjęcia, aż po
wyśmienitą muzykę. Oglądanie Stillera w takim wydaniu to czysta
przyjemność!
To zadziwiające jak
kilka występów w lekkostrawnych, niezbyt ambitnych, komediach może
sprawić, że aktor zostanie zaszufladkowany. Na szczęście Vaughn
dość zgrabnie lawiruje pomiędzy produkcjami tego typu, a filmami,
na które warto zwrócić uwagę.
Jest pewien zapomniany tytuł z tym
artystą w jednej z głównych ról. To „Powrót do raju” –
wstrząsający dramat o młodym człowieku (w tej roli jak zwykle
bezbłędny Joaquin Phoenix), który podczas wakacji w Malezji,
złapany zostaje z niewielką ilością trawki i trafia do celi
śmierci. Jedynym sposobem na uratowanie mu życia jest stanięcie jego towarzyszy przed tamtejszym wymiarem sprawiedliwości i dobrowolne spędzenie przez nich paru lat w malezyjskim,
obskurnym pierdlu. To zdecydowanie jeden z tych filmów, po których
bardzo ciężko jest się otrząsnąć, a rola Vaughna jako człowieka
zmagającego się z poczuciem winy i pragnieniem pomocy koledze, na
długo zostaje w pamięci.
Vince niedawno
zagrał też w zupełnie innym gatunkowo, znacznie lżejszym i
bardziej grindhouse’owym „Bloku 99”. To urocza, absurdalnie
wręcz okrutna, historia faceta, który trafia do więzienia za
handel narkotykami i własnymi pięściami musi tam utorować sobie
drogę do osób, które grożą bezpieczeństwu jego rodziny. Może
nie jest to kino najwyższej klasy, ale trzask łamanych kości i
krew tryskająca z ekranu sprawia, że widz bawi się jak prosię w
błocie.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą