Na temat hollywoodzkich trendów pomarudziliśmy sobie tutaj. Uważam
jednak, że temat nie został wyczerpany, bo przecież z każdym
kolejnym seansem gdzieś tam w głowie kołacze się myśl: „Zaraz,
zaraz, ja to już gdzieś widziałem…”. Z filmowcami
odpowiedzialnymi za kinowe blockbustery tak właśnie jest –
chwytają się obecnie popularnych, często ogranych do znudzenia
manewrów, bo przecież w czterech tuzinach innych produkcji takie
zabiegi się sprawdziły.
Wiadomo, że gdy
jakiś film zarobi sporo kasy, a widzowie podczas seansu wydobywać
będą z siebie kwiki radości, to tylko czekać, aż w myśl kucia
żelaza póki gorące, wkrótce na ekrany kin triumfalnie wiedzie
sequel. Zasilony większym budżetem, większą ilością eksplozji,
cycków, krwi, akcji
i porozumiewawczych mrugnięć okiem do
odbiorców. Problem w tym, że zazwyczaj ekstremalne dojenie tej
samej krowy kończy się jej zgonem. Z powodu takiego braku umiaru
uśmiercone zostały naprawdę kapitalne produkcje. Dość tu
wspomnieć o takich perełkach, jak „Robocop”, „Nieśmiertelny”
czy chociażby „Piątek, trzynastego”.
Obecnie, na fali wygrzebywania
z mogił dawnych hitów, obserwujemy trend polegający na tym, że
dana seria filmowa zostaje „zresetowana”, czyli każe się nam
zapomnieć o paździerzowych sequelach, usuwając je tym samym z
kanonu. Tak było na przykład z „Terminatorem”, gdzie nagle
oznajmiono, że tylko dwie pierwsze odsłony należy traktować
serio, a cała reszta to nic innego, jak nakręcone za setki milionów
dolarów dzieła z gatunku „fan-fiction”.
Teraz podobny zabieg
spotkał też serią „Halloween” (warto przypomnieć, że główna
bohaterka grana przez Jamie Lee Curtis ostatnio wróciła do swojej
roli, mimo że wcześniej została już uśmiercona. Dwa razy…)
oraz „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, której twórcy
szerokim łukiem ominęli siedem powstałych od 1974 roku sequeli,
rebootów i prequeli, aby zaserwować nam „prawdziwą”, drugą
część filmu.
Pójdź do kina,
będzie fajnie, będzie akcja, będą emocje, będziesz pan
zadowolony! – no, naprawdę chciałbym w to uwierzyć, ale patrząc
na plakaty, które to wyglądają niczym efekt taśmowej produkcji
skrojonej według trzech-czterech obowiązujących wzorów,
mam spore
wątpliwości co do oryginalności tych filmów. Ileż razy można
podziwiać profile antagonistów?
Albo typa stojącego
dupą w stronę widza?
Albo parę stykającą
się plecami?
Albo te napisy
zasłaniające twarz Matta Damona?
I chociaż chciałoby
się zrzucić winę na grafików odpowiedzialnych za tworzenie tych
dzieł, to tak naprawdę za ten nudny, szablonowy wygląd
współczesnych plakatów zapowiadających kinowe produkcje
odpowiadają… aktorzy. A właściwie to ich agenci. Okazuje się
bowiem, że sposób prezentowania gwiazdy na afiszach promujących
dane dzieło jest bardzo ściśle opisany w kontrakcie, który
podpisują z artystą wytwórnie filmowe.
No więc czekamy na
film, który ma zagwarantować nam dwie godziny dobrej zabawy.
Wcześniej jednak czekamy na dwuminutowy zwiastun tejże produkcji.
Jednak zanim go zobaczymy, czekać będziemy jeszcze na 10-sekundową
zapowiedź tego zwiastuna… Teaser, bo tak się owa króciutka forma
zwie, ma być pierwszym, krótkim rzuceniem oka na to, co szykują nam
nasi ulubieni reżyserzy.
Często taki klip emitowany jest zanim w
ogóle ruszą prace nad samą produkcją. Może to być na przykład
napis wyłaniający się w takt pompatycznej muzyki albo kilka
dynamicznie zlepionych klatek wyskrobanych z tego, co dotąd udało
się nakręcić.
Pytanie tylko – po co to komu? Ano po to, aby taki
„szorcik” można było wcisnąć przed jakimś filmikiem na
Twitterze czy YouTubie. Żebyśmy w ciągu tych paru sekund, zanim na
ekranie pojawi się przycisk pozwalający nam przeskoczyć do głównej
zawartości interesującego nas materiału, zobaczyli możliwie jak
najwięcej. Brzmi jak akt rozpaczliwej desperacji? Cóż, grunt, że
to działa!
Okej, na początku
robiło to wrażenie. Taki Leonidas, z domalowanym sześciopakiem, biegł
na zastępy swoich wrogów pomalutku niczym Davida Hasselhoff z czołówki
„Słonecznego patrolu”, a w chwili gdy spodziewalibyśmy
się, że zobaczymy, jak bohater leniwie przebija włócznią
bebzole kolejnych przeciwników, akcja nagle przyspieszała, aby po chwili znowu zwolnić do tempa ślimaczego
galopu.
https://youtu.be/uBrvKhAs4S4
I jak to zwykle
bywa, kiedy tylko kilka razy taki zabieg spowodował opad szczęki u
widzów, całe Hollywood rzuciło się, aby upychać tego typu chwyty
gdzie tylko się da. I o ile w niektórych przypadkach, jak na
przykład w scenie przedstawiającą akcję dziejącą się na dwóch
poziomach snu w „Incepcji”, taka forma sprawdzała się
wyśmienicie, to już zazwyczaj korzystanie z tzw. rampingu ma na
celu
ukłucie widza w oko przesadnym efekciarstwem. Bardzo
podobnie, jeszcze kilkanaście lat temu, filmowcy nadużywali tzw.
bullet-time’u podpatrzonego w pierwszym „Matriksie”.
Byliście ostatnio w
sklepie odzieżowym? Za cenę kilkuset dublonów nabyć można
spodnie, które wyglądają, jakby pogryzł je rozjuszony pitbull.
Nie żeby przetarte dziury na kolanach były czymś złym. Wręcz
przeciwnie – jeśli przez dziesięć lat paradowałeś w tych
samych portkach, to każdy uszczerbek jest przecież symbolem więzi,
która cię łączyła z twoim odzieniem. Jaki jednak jest sens
kupowania pantalonów, które są specjalnie dla ciebie zniszczone,
podarte i usyfione zużytym olejem samochodowym? To samo pytanie
można sobie zadać, oglądając niektóre wysokobudżetowe filmy.
Aby nadać ujęciom nieco autentyczności lub wręcz znamion kina
dokumentalnego, obraz musi być nieco popsuty, niewyraźny czy rozedrgany.
Ba, czasem mamy
wrażenie, że w środek średniowiecznej bitwy ktoś wpuścił
jakiegoś typa z kamerą w garści, który zamiast filmować
wydarzenia, odbija się od walczących ze sobą na śmierć i życie
wojowników, rejestrując przypadkowe zajścia. Tu gdzieś przeleci
czyjaś ręka, zraszając soczystą juchą obiektyw kamery, tam ktoś
zasadzi kamerzyście kopniaka w potylicę, aby po chwili miecz przeciął
powietrze tuż przed czubkiem nosa nieszczęsnego operatora.
Mało tego.
Czasem
wręcz celowo popełniane są kardynalne błędy, do których nigdy
nie posunąłby się profesjonalista, który za gruby hajs
uczestniczy w realizacji wysokobudżetowego blockbustera. Jednym z
takich zabiegów jest (rzekomo przypadkowe) kierowanie kamery w
bardzo jasne źródło światła. W efekcie promień odbija się od
obiektywu i tworzy się flara zasłaniająca sporą część obrazu.
I wiadomo, że to wszystko jest doskonale przemyślane, a widz ma
mieć wrażenie obcowania z produktem nieco mniej sterylnym czy wręcz
szorstkim.
I znowu – o ile takie triki mają sens, to już czasem
twórcy mają problem z umiarem. Swego czasu J.J. Abrams, który
stanął za kamerą nowej odsłony „Star Trek”, tak bardzo
przedawkował serwowanie widzom świetlnych refleksów, że pod
naporem krytyki
musiał ich potem publicznie przeprosić...
Źródła:
1,
2,
3,
4
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą