Te kinematograficzne dzieła uwielbiamy i nie ma sposobu, aby
wytknięcie nawet największej, najbardziej rażącej dziury
fabularnej zniszczyło nam przyjemność z seansu. A jednak, wypada
uczciwie przyznać, że produkcje, które uznajemy za doskonałe, nie
są wolne od dość rażących błędów, więc dziś odstawimy
sentymenty na bok i popastwimy się trochę nad naszymi ukochanymi
filmami.
Druga część
„Terminatora” wcale taka święta nie jest, ale o
kontrowersyjnych decyzjach Jamesa Camerona na pewno kiedyś jeszcze
sobie opowiemy w oddzielnym artykule. Nie zmienia to faktu, że
produkcja z 1991 roku to ze wszech miar wyśmienite kino. Spośród
wielu nieścisłości, które wyłowi z tego seansu fan pierwszego
filmu o „Elektronicznym mordercy”, szczególnie rzuca się w oczy
techniczna kwestia skoków w czasie, które to odbywa zarówno przestarzały terminator o twarzy austriackiego osiłka, jak i jego nowocześniejszy
przeciwnik.
W produkcji z 1984 roku Kyle Reese –
żołnierz, który cofnął się w czasie, aby bronić przed T-800
przyszłą matkę przywódcy ruchu oporu w wojnie z maszynami –
opowiada, że tylko podróżnicy pokryci organiczną tkanką mogą
odbywać takie skoki. Problem w tym, że w „Terminatorze 2” z
wehikułu czasu skorzystał T-1000, czyli robot
w całości wykonany z
płynnego metalu.
Prosta niczym
kompozycje Zenka Martyniuka historia o dzielnych amerykańskich
herosach walczących z inwazją kosmicznych oprawców to gwarancja
czystej, bezmyślnej radochy. Od takich produkcji nie oczekuje się
specjalnie rozbudowanej wielowątkowej fabuły oraz przesadnego
realizmu. Są jednak pewne granice głupoty, którą epatuje się z
ekranu. Widz może i oczekuje prostackiej rozrywki, ale idiotą nie
jest i nie lubi, kiedy filmowcy próbują przepchnąć motywy, które
aż rażą swoim skrajnym debilizmem. W „Dniu Niepodległości”
dowiadujemy się, że pojazdy pochodzących spoza naszego Układu Słonecznego obcych, wrogich nam istot, których rozwój
technologiczny pozwolił im stworzyć olbrzymie statki zdolne do
pokonywania nieprawdopodobnych wręcz kosmicznych odległości,
są
w pełni kompatybilne z Macintoshami produkowanymi w 1995 roku na
Ziemi. Wystarczy zwykły PowerBook 5300 – laptop o procesorze 100
MHz i 64 MB RAM-u, aby skutecznie „zhakować” ufo.
Według wielu „Bez
twarzy” to jeden z najdoskonalszych akcyjniaków w historii kina.
Jestem skłonny się pod tym podpisać, bo faktycznie – dzieło
Johna Woo to idealna, złożona z wyważonej ilości strzelanin i
bójek, humoru oraz uroczej lekkości mikstura, która wchodzi
równie lekko, co zimne piwko w upalny, letni dzień. Mamy tutaj
prawego stróża prawa, który pragnąc zlokalizować ukrytą w
mieście bombę, przybiera tożsamość swojego śmiertelnego wroga,
zamieniając się z nim (dosłownie) na twarze.
Można by było
przymknąć oko na to, że przeszczepy twarzy to bardzo skomplikowana
procedura chirurgiczna, na której efekty trzeba czekać latami, a i
tak są one dalekie od ideału. W filmie operacja odbywa się w mgnieniu
oka i przypomina bardziej założenie przez bohaterów masek niż
poddanie się szalenie ryzykownemu zabiegowi, w którym
połączyć
ze sobą należy nie tylko skórę, ale naczynia krwionośne, mięśnie
i nerwy, mając nadzieję, że odpowiednio dobrane leki sprawią, że
organizm nie odrzuci przeszczepu.
Jak jednak
wspomniałem – przymknijmy na to „uproszczenie” oko.
Największym bublem jest tu scena, w której policjant o twarzy
granego przez Nicolasa Cage’a złoczyńcy próbuje udowodnić
swojej ukochanej, że jest jej mężem, a nie zwyrodniałym
terrorystą. W tym celu bohater przedstawia jej wyniki badania swojej
krwi. Jej grupa – jak tłumaczy – różni się od grupy krwi
przestępcy… Tymczasem zgodność tego elementu pomiędzy biorcą a
dawcą jest przecież absolutną podstawą w transplantologii.
Ten film wymiata i
ogólnie jest to jedna z tych produkcji, do których chętnie się
wraca, ale… Kto, do jasnej cholery, chciałby wstąpić do „fight
clubu” założonego przez jakiegoś szalonego typa, który bije się
sam ze sobą na parkingach?
Grupa pochodzących
z odległej planety botaników ląduje w okolicach Kalifornii, aby
zebrać próbki ziemskiej flory. Nagła obława rządowych agentów
sprawia, że przybysze muszą się ewakuować. Jeden z ufoludków ma
pecha, bo zagapiwszy się na miejskie światła, nie zdąża dobiec
do lądowiska i statek odlatuje bez niego. Ach, gdyby tylko ta
nieszczęsna, pozaziemska istota potrafiła latać… Mogłaby
wówczas dogonić swoich kompanów i
wskoczyć na pokład pojazdu,
zanim ten na dobre opuściłby ziemską atmosferę.
Cóż, pod koniec
filmu dowiadujemy się, że kosmita nie tylko latać umie, ale i bez
trudu może zmusić do lewitacji grupę dzieciaków na rowerach.
Osobiście, ze
wszystkich czterech (jak dotąd) części przygód słynnego
archeologa, największy sentyment mam do tej właśnie części. Jest
tu wszystko, czego oczekiwać by można po tego typu kinie –
poszukiwanie religijnych artefaktów, romans z aryjską szlaufą, walka z nazistowskimi
sukinsynami oraz podniosła muzyka Johna Williamsa. Do tego strzałem
w dziesiątkę było wprowadzenie do historii ojca głównego
bohatera, który nie tylko dodaje filmowi przyjemnej lekkości, ale i
stanowi piękny kontrast dla awanturniczego, wiecznie pakującego się
w kłopoty Indy’ego. „Ostatnia krucjata” ma jednak pewien mały
szkopuł, który może (tylko) odrobinę obrzydzić nam seans, kiedy zwrócimy
na ten „fakap” uwagę. Pamiętacie fragment filmu, w którym Jones, chcąc
ratować swego ciężko rannego tatę, musi podjąć się kilku
ryzykownych „prób”, których zaliczenie doprowadzi go do
Świętego Graala pilnowanego przez starego krzyżowca?
Napicie się
wody z tego mitycznego kielicha gwarantuje cudowne ozdrowienie
i życie wieczne. Tak powiadają. Jednym z wyzwań, przed którymi
staje Indiana, jest przejście po udekorowanych literkami kafelkach.
Bohater musi stąpać tylko po tych, które układają się w imię
Boga. Archeolog myli się jednak i zapomina, że
w czasach
templariuszy nie używano litery „J”, więc boska nazwa brzmieć
powinna „Iehowa”.
W tym momencie
pojawiają się dwie wpadki. Po pierwsze – Indiana lecąc w
otchłań w ostatniej chwili chwyta się dwóch najbliższych
kafelków i szczęśliwie wychodzi z tarapatów. Problem w tym, że
literki na nich się znajdujące to „L” i „Y”, których
przecież nie ma w słowie „Iehowa”, więc również i te kamienne kafle powinny spaść razem z trzymającym się ich kurczowo bohaterem. Drugą wpadką jest tu fakt,
że litera „J” w ogóle nie powinna się tam znaleźć. Świątynia, w której ma miejsce akcja tego fragmentu
filmu, zbudowana została w okolicach XI-XII wieku, czyli
przynajmniej jakieś sto lat przed tym, jak znak ten zawitał do
łacińskiego alfabetu.Źródła:
1,
2,
3,
4
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą