Szukaj Pokaż menu

Fotografie w stylu: Co tu się odwaliło? XXXVII - podlewanie prądu zimną wodą

55 467  
174   42  
Dziś w odcinku zobaczysz co się stanie, gdy salutowanie wyjdzie aż za dobrze, ponadto także zjazd motocyklem crossowym po schodach, oraz dość oryginalne umiejscowienie telewizora w barze.

30 twarzy Neko San

30 722  
276   56  
Nasza bojowniczka od lat, Neko_San, uwielbia stylizacje i choć jak sama przyznaje, daleko jej (na razie) do ligi światowej, to próbki jej umiejętności na FB są całkiem zacne i jest progres. Prośba o brawka, może da się namówić na zrobienie czegoś fajnego na zlocie JM 2020.

Nadchodzą szambonurczynie, naukowczynie i chirurżki! Czy powinniśmy się bać feminatywów?

62 293  
227   193  
Temat żeńskich form nazw zawodów wywołuje bardzo skrajne emocje – od pieczenia okrężnicy korwinistów, aż po próbę narzucenia ich stosowania przez środowiska feministyczne. Mimo że takie słowa jak „socjolożka” czy „szambonurczyni” z trudem przechodzą mi przez gardło, to uczciwie muszę przyznać – obecność w naszej mowie tych językowych kuriozów w gruncie rzeczy wcale nie powinna tak bardzo nas oburzać, chociaż kwestia tworzenia niektórych wyrazów jest wielce problematyczna.
Czemu nie razi nas wyraz „nauczycielka” czy „sprzedawczyni” albo „sklepikarka”, a już „generałka” czy „kierowczyni” wywołuje u nas mimowolne skrzywienie twarzy, jakby ktoś z pełną premedytacją mówił „wziąść”, czy „poszłem”? Jak to jest, że w stosunku do niektórych zawodów używamy żeńskich odpowiedników, a w przypadku innych już nie? Czemu podłogę w moim bloku myje woźna", a spółdzielnią mieszkaniową zarządza „pani dyrektor”? Zapytałem kiedyś o ten problem pewną osobę z kręgów naukowych gender studies i usłyszałem, że… nieużywanie feminatywów jest zaplanowanym przez mężczyzn dążeniem do utrwalania patriarchatu w języku i co za tym idzie – manifestowaniem dogłębnej pogardy dla kobiet. Bełkot odstawmy jednak na bok i postarajmy się przyjrzeć faktom.


A fakty są takie, że kiedyś częściej spotkać było można mężczyzn piastujących wysokie funkcje państwowe i urzędy. To faceci rozwijali kariery akademickie, kierowali firmami i dokonywali wielkich wynalazków. Jeszcze na początku XX wieku Polki miały ogromny problem, aby pójść na studia w naszym kraju, a wiele zdeterminowanych pań, chcąc zdobyć wiedzę, musiało uciekać np. do Niemiec. Od kobiet wymagano za to wiedzy czysto praktycznej – musiały umieć szyć, gotować, sprzątać i zajmować się dziećmi. Pozbawione możliwości uczenia się na wyższych uczelniach mogły więc głównie być krawcowymi, kucharkami, sprzątaczkami lub ewentualnie przedszkolankami (swoją drogą jak będzie brzmiała męska forma tego zawodu?).

Dopiero w 1894 roku Kongres Pedagogów Polskich uchwalił prawo pozwalające przedstawicielkom płci pięknej uczęszczać na studia. W czasach kiedy to mało która kobieta miała za sobą maturę, nagle umożliwiono im zdobywać tytuł magistra! Łatwo nie było – wiele uczelni stworzyło na wykładowych salach miejsca „tylko dla pań”, a spore problemy robiło też społeczeństwo – przecież kobieta powinna w domu siedzieć, dzieci karmić, a nie zaśmiecać sobie głowę nauką! A jednak, mimo wielu przeszkód, kobiety zdobywały wiedzę, dostawały dyplomy, a z czasem zaczęły też pracować w zawodach, które dotąd kojarzone były tylko z mężczyznami.



W pierwszych dekadach XX wieku język zaczął ewoluować. Pojawiła się tendencja do tworzenia feminatywów. No bo skoro pacjentów przyjmuje doktor płci żeńskiej, czyż nie powinniśmy nazywać kogoś takiego „doktorką”? A ta pani, która pracuje w aptece? Czyż to nie „farmaceutka”?

Emancypacja kobiet sprawiła, że słowniki języka polskiego z początków ubiegłego wieku zapełniły się nowymi nazwami żeńskich zawodów.
Proces ten zwolnił nieco w okresie międzywojennym, jednak całkowity odwrót od feminatywów nastąpił dopiero w PRL-u, kiedy to zaczęto lansować językowe zmiany i komunistyczną nowomowę. Z jednej strony lansowano żeńskie formy zawodów dot. głównie rolnictwa i przemysłu (np. „brygadzistka” czy „traktorzystka”), z drugiej postawiono na tzw. generyczność nazw stanowisk bardziej prestiżowych. Odstawiono więc na bok dobrze już oswojoną „dyrektorkę”, „socjolożkę”, czy „kierowniczkę” i zastąpiono ją „panią dyrektor”, „panią socjolog” i „panią kierownik”. Zgodnie z tym trendem kobiety i mężczyźni piastujący niektóre zawody powinni byli posługiwać się wspólną dla nich, męskoosobową nazwą poprzedzoną rzeczownikiem „pan/pani”, mającym na celu określić płeć danej osoby.



Można by rzec, że gdyby nie okres PRL-u, dziś nikogo by nie oburzały „docentki”, „poruczniczki” i „psycholożki”. Tymczasem w tej chwili mamy w naszym języku pewien dysonans. Z jednej strony pań pracujących we właściwie wszystkich możliwych zawodach jest bez liku, a w dalszym ciągu polszczyzna zdaje się akceptować głównie określenia funkcji, które przedstawicielki płci pięknej pełniły w XIX wieku, zanim wpuszczono je do gmachów uczelni, pozwolono wyjść z kuchni, odczepić gówniaka od cycka i rzucić w kąt szmatę do podłogi.

Mamy więc teraz taki misz-masz, gdzie niektóre żeńskie określenia zawodów są akceptowane, a inne nie. Nie dziwne zatem, że temat feminatywów powraca od ostatnich dekad z coraz większą siłą. Problem w tym, że głoszona przez środowiska feministyczne potrzeba przeprowadzenia rewolucji językowej spotka się z szybkim odwetem, bo przecież procesy zmian w mowie to nie kwestia dni, a całych dekad. A kłopot z łamaniem sobie języka w desperackich próbach nadania jakiejś zawodowej funkcji znamion płci żeńskiej jest czasem większy, niż się wydaje.



Już sam najprostszy zabieg feminizacji niektórych zawodów, polegający na dodaniu do końcówki wyrazu przyrostka „-ka”, prowadzi do powstawania pewnych absurdów. Ot, chociażby „kapitanka” - wyraz od dawna funkcjonujący jako określenie nadbudówki na górnym pomoście okrętu, gdzie przechowywane są mapy i przyrządy meteorologiczne, albo „pilotka”, bardziej kojarzona z czapką niż z panią zasiadającą za sterami Boeinga. Mało tego – niektóre wyrazy tego typu są po prostu ciężkie do wymówienia i grożą złamaniem otwartym języka. Spróbujcie powiedzieć szybko, bez plucia na monitor: „architektka” albo „prefektka”.
Innym problemem jest też to, że o ile takie słowa, jak „profesor”, dyrektor” czy „doktor” brzmią dostojnie i w pełni oddają powagę tych stanowisk, to już „profesorka”, dyrektorka” czy „doktorka” trącą kolokwialną mową uczniów, którzy pośpiesznie zaciągając się chesterfieldem w szkolnym kiblu ostrzegają swoich rówieśników hasłem w stylu: „Kończcie szybko! Facetka idzie!”.



Takie zabiegi, wbrew intencji samych zainteresowanych, mogą dać zgoła odmienny efekt od zamierzonego. Dzielna feministka chcąc z szacunkiem przedstawić panią kierującą samochodem powie o niej „szoferka”, być może nawet nie zdając sobie sprawy, że zabrzmi to bardziej jak określenie wypierdzianej kabiny starego tira niż jakiegoś szczytnego zawodu.
Tymczasem od lat funkcjonuje w naszym języku wyraz „posłanka”, który to budzi spore emocje wśród językoznawców. Niektórzy twierdzą, że poprawnie powinno się mówić „posełka”. Problem w tym, że takie słowo już kiedyś istniało i faktycznie było żeńską odmianą „posła”, ale w nieco szerszym znaczeniu – określającym kogoś, kto jest posłańcem czy wysłannikiem. Natomiast już w XVII wieku istniał wyraz „posełkini” i miał on bardziej zbliżone do współczesnej definicji znaczenie. Tymczasem według profesora Jerzego Bralczyka poprawną formą będzie tu „poślica”, bo przecież wyraz „poseł” powinien odmieniać się w ten sam sposób co „karzeł”, „orzeł” czy „diabeł”. Przyznajcie, że poślica Krystyna Pawłowicz" brzmiałoby znacznie bardzo adekwatnie do cech intelektualnych naszej ulubionej „polityczki", czyż nie?

Jak widać, problem z naszym językiem jest taki, że posługując się narzuconymi wzorcami, możemy doprowadzić do powstawania słów-koszmarków. No bo jak nazwać kobietę, która jest dupkiem? Dupką? Dupczynią?



Jednak to nie następująca na naszych oczach ewolucja polszczyzny jest irytująca, ale fakt, że u usilnych prób forsowania feminatywów nie leży wcale troska u unormowanie językowego dysonansu czy walka o poprawność naszej ojczystej mowy, ale bardziej próba demonstrowania własnej ideologii. Często mówimy więc tu o manifeście politycznym, a nie jakichś wyższych pobudkach. Nie czarujmy się – nasz język ciągle ewoluuje i prędzej czy później przywykniemy do „filolożek”, „naukowczyń” i „polityczek”, ale nie przyspieszajmy tej drogi jękami o niesprawiedliwym patriarchacie językowym i męskich oprawcach gnębiących kobiety już nie tylko fizyczną krzywdą, ale i mową codzienną.



Tymczasem, powiem Wam, że mnie osobiście niektóre desperackie próby sfeminizowania nazw pewnych zawodów najzwyczajniej w świecie bawią swoją nieporadnością i pretensjonalnym brzmieniem. Zdaję sobie natomiast sprawę, że są to wyrazy zgodne z zasadami poprawnej polszczyzny. O ile jednak pewne feminatywy wydają mi się po prostu zabawne, to już do szału doprowadza mnie fakt, że jutro rano mam brainstormowy meeting dotyczący approvalu mojego reportażu i trochę obawiam się feedbacku, bo tekst napisałem wczoraj na ASAP-ie podczas wymuszonego crunch-time’u. Boję się, że wyjdzie z tego niezły fakap.
227
Udostępnij na Facebooku
Następny
Przejdź do artykułu 30 twarzy Neko San
Podobne artykuły
Przejdź do artykułu Typowe matki w akcji - jak tu ich nie kochać?
Przejdź do artykułu Giewont i tragedia, do której musiało dojść? Relacja człowieka, który uniknął burzy
Przejdź do artykułu 8 koszmarnych przeczuć, które niestety się sprawdziły
Przejdź do artykułu Dlaczego nie robimy rzeczy, które w sumie chcielibyśmy zrobić?
Przejdź do artykułu Polska to nie kraj, to stan umysłu – Kazik Staszewski pokazał mamę
Przejdź do artykułu O Żydach i gejach nie wypada mówić
Przejdź do artykułu Ludzie, którzy mieli niesamowitego farta
Przejdź do artykułu Większość kobiet kręcą inne kobiety, czyli zaskakujący wynik pracy naukowców
Przejdź do artykułu Grubi ludzie są grubi - koniec i kropka

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą